Dynia jaka jest każdy widzi

Dynia jaka jest każdy widzi





"Cudze chwalicie swego nie znacie" za to kocham Polaków :-) Mamy tendencję do przemycania do własnej tradycji elementów amerykańskich. Dzisiaj nie będziemy niczego zwiedzać, ponieważ dynia jest wszędobylska :-) Ogarnęła lokale, witryny sklepowe, stoiska, przechodniów, nawet moją kuchnię. Najpiękniejsze w tym przywłaszczeniu jest come back dyni w kartach menu:-) Uwielbiam dyniową zupę.
Oczywiście domowej roboty w wersji kremowej... chociaż cudzą nie pogardzę... to dla mnie niebo w gębie.
Dyniowa tarta, kurczak w dyniowym sosie... Już jestem głodna.
Najistotniejsze w tym całym szaleństwie halloweenowym jest to, że mamy kolejną okazję do zabawy, przebieranek i psikusów za słodycze.



friday in wednesday

friday in wednesday


                                          In here, it's always Friday
Znacie to uczucie kiedy macie 500 spraw na głowie, terminy gonią, a końca nie widać... aż nadejdzie dzień chwały, oby go tylko nie przegapić ze zmęczenia.
Z ulgą zasiadacie w fotelu i ogarnia was błogie uczucie - wiecie, że już nic, ale to nic, nie ma na liście na wczoraj. Wreszcie zasłużyliście na odpoczynek.
Po obfitym lunchu w RadissonBlu - z racji swojej profesji czasem człowiek bywa tu i tam :-) zostałam zaproszona na wypasioną wersję mojego ulubionego ciasta, które od niepamiętnych czasów próbuję sfabrykować w domowym zaciszu.
Po przekroczeniu drzwi lokalu poczułam się jakbym przeniosła się nie tylko
w czasie, ale też w przestrzeni. Iście surrealistyczny odlot. Aranżacja wnętrza to koszmar rodem z ulicy Wiązów, zmora dla projektantów. Istna kakofonia stylów, poplątanie z pomieszaniem oddający urok amerykańskiego design :-) Podziwianie samej sali jest tak absorbujące, że człowiek nie może się skupić na współtowarzyszu :-) czasami na plus dla nas :-)
Zwisająca z dachu łódka, ciągnik na ścianach, przykuwający witraż z łabędziem w towarzystwie elementów przypominających o zbliżającym się dyniowym święcie... odurzenie gwarantowane bez spożycia.
Lokal "FRiDAY'S AL. Jana Pawła II 20 to kolejny amerykański akcent w stolicy. Pierwsza restauracja powstała w 1965 roku w New York, obecnie istnieje ich ponad 60 na całym świecie serwujących amerykańskie specjały, jak wypasione hamburgery, Potato Skins, Jack Daniel's Grill czy słynną Long Island Iced Tea.
Brownie Obsession pokazało, że tutaj ROZMIAR MA ZNACZENIE :-) Samym widokiem można się najeść do syta.
Uwieńczeniem wieczoru była lokalna odmiana Ultimade Mai Thai, która sprawiła, że człowiek poczuł błogostan.  
Polecam lokal ze względów estetycznych, tego nie da się opisać, to trzeba przeżyć, ale nastawcie się na  spory wydatek. Jedynym mankamentem lokalu jest toaleta, która jest oddalona... chciałoby się rzec za Osłem "daleko jeszcze...?".
Byle do piątku :-)









Złoty cielec

Złoty cielec


Dzisiaj będzie nietypowo, zwłaszcza dla mnie. Przestrzeń miejsca to nie tylko strefa turystyczna, rekreacyjna czy pokazowa. Miasto kryje w sobie ślady historii, poezję dnia codziennego, ale również obiekty, które dla przeciętnego zjadacza chleba stanowią miejsce mało atrakcyjne, a jednak przyciągające masy.
CENTRA HANDLOWE epicentrum życia. Powiedziałabym współczesne świątynie. Brakuje tylko złotego cielca... chociaż tutaj się mylę, dostępny za okazyjną cenę.
Czy macie swoje ulubione? Czy jeszcze ktoś pamięta, które powstało pierwsze? Ja pamiętam czasy WARSA i SAWY, które w niczym nie przypominają współczesnych obiektów.
Obserwując masy przebijające się codziennie przez te molochy zadaję sobie odwieczne pytanie DLACZEGO?
Dobrze, w jednym miejscu można wszystko: zostawić dziecko  na zajęciach tanecznych, powyciskać z siebie siódme poty, by za pięć minut zapomnieć o diecie przy rodzinnym obiedzie w fast foodach, leczyć depresję zakupem kolejnej pary butów bez wyrzutów sumienia płacąc kartą męża, naciągnąć kochanka na nowe błyskotki... przy okazji nadrobić zaległości kulturalne - nie chodzi o godziny spędzone na podłodze Empiku czy potyczki intelektualne przy kawie w zaparowanych zerówkach od Ray Bana, ale obcowanie z kulturą przez akcje "poznaj dziką Brasilię", wspomagając przy okazji niezależnych projektantów wystawiających swoje rękodzieła za niebotyczne ceny koło stoisk ze swojską żywnością.
Czas jakby się zatrzymał.
Czy my powariowaliśmy?
Zatrważające są moje wizje społeczeństwa, które teraz spędza czas wolny w centrach handlowych, bo nie mają na siebie pomysłu, istotą ich życia jest komercjalizacja... o zgrozo.
To jakiś koszmar z którego chcę się obudzić...
a może to sen...
...
American Dream

American Dream

Dzisiaj zabiorę was w podróż różowym cadillakiem w świat Elvisa, spasionego kota i wypasionych super size burgerów. To najlepsza metoda na małego głoda.
PINK FLAMINGO jest na wskroś amerykańskie. To istny wehikuł czasu, który przeniesie was do klasyka amerykańskiej gastronomii DINERÓW - przydrożnych barów. Pierwotnie był to rodzaj wozu ciągniętego przez konia z którego podawano posiłki spożywane na ulicy. Pierwszy diner powstał  w Providence w 1872 roku. W XIX i XX wieku za dinery służyły wagony kolejowe. Z czasem stały się symbolem kultury amerykańskiej znanych z kultowych filmów czy seriali z lat mojej młodości - kto nie pamięta Pitch Pit z Beverly Hills 90210.
Czerwone wyłożone skajem loże, lśniący chromowany bar, ściany wyłożone plakatami z pin-up girl i teksańskimi rejestracjami, w tle Elvis z szafy grającej,  Dr. PEPPERS dzierżony w dłoni i gwóźdź programu na talerzu- BURGER.
Wariacje pozwalają zadowolić najwybredniejszego, a rozmiar w tym przypadku istotny, nawet najtrwalszego zawodników powala na łopatki.




ul. Lirowa 42, od Włodarzewskiej tuż przy Parku Szczęśliwice
szukajcie na dachu różowego flaminga :-)

Mój rower

Mój rower


Jej imię ELECTRA... to miłość od pierwszego wejrzenia... ale jak się w niej nie zakochać. Wlepiając się w nią bezwstydnie oczami wyobraźni widziałam siebie mknącą po ulicach miasta, w scenerii parkowych alejek z rozwianym włosem, szalem powiewającym radośnie na wietrze, zazdrosnymi spojrzeniami mijanych przechodniów... nie pozostało nic jak zaopatrzyć się w świnkę skarbonkę i odkładać na moje cudo motoryzacji.

Wracając jednak na ziemię porozmawiajmy o jakże istotnym elemencie każdej miejskiej aglomeracji. Środkach transportu. Gatunków jest tak mnogo jak mnoga jest populacja. Poczynając od piechurów, po rolkarzy, użytkowników deskorolek, hulajnogi.. kończąc na wózkach widłowych.
Nie jest tajemnicą, że przemieszczanie się po stolicy bywa lekcją życia. Nasza miejska dżungla pozwala na wprawkę  etniczno-antropologiczną. Przegląd zachowań ludzkich w komunikacji, zwłaszcza miejskiej, bywa doświadczeniem wzbogacającym nie tylko nasze poglądy, poszerzających słownictwo, ale dających ogląd tego co w trawie piszczy. Osobiście spędzając w środkach komunikacji pół życia nadrabiam czytelnicze zaległości, niech mi ktoś spróbuje powiedzieć, że nie ma poprawy w statystykach to poślę go do metra. Tam ciągle ktoś coś czyta... nawet jeśli ogranicza się to do zaglądania sąsiadowi przez ramię.
Odjechaliśmy trochę od tematu. Wróć.
Może nam jeszcze daleko do Holandii i rowerowych przodowników, ale robimy postępy. Nie każdy szanujący się mieszkaniec szczyci się mianem posiadacza dwuśladu. Miasto wyszło na przeciw potrzebom mieszkańców. Jak grzyby po deszczu w orientacyjnych punktach miasta wyrastają stacje VETURILO (Warszawskie Rowery Publiczne). Miejska wypożyczalnia rowerów. Przez  24 godziny na dobę 7 dni w tygodniu przez całe 7 miesięcy możesz korzystać z nowej formy podróżowania po stolicy. Rower można wypożyczyć w jednej części miasta, a zostawić w drugiej. Ty decydujesz na ile wypożyczasz rower. Moi ludzie z branży nie najlepiej wypowiadają się o jakości rowerów, ale to zapaleńcy tour de pologne, więc nie trzeba się nimi przejmować. Ogólnie obserwuję, że rowery wpisują się w miejski krajobraz, a co najśmieszniejsze nie znikają :-)
Zachęcam was do skorzystania póki jeszcze polska jesień nastraja do rowerowych przejażdżek. A propos macie swoje ulubione trasy?



Hospoda a piti to je naše žibobyti..

Hospoda a piti to je naše žibobyti..

Istny czeski raj :-)
Każdy zna uczcie kiedy, jak to powiadała moja babuszka, chodzi coś za tobą. Za mną ostatnio chodzi Praga i wszystko co czeskie. Nie mogąc spakować misia w teczkę i wybrać się na wycieczkę, udałam się do warszawskiej Pragi Czeskiej.
Tym razem w romantycznych uniesieniach towarzyszył mi bramborak w duecie z plackiem po zbójnicku.
Szwejk jest miejscem zagadką :-) Dla mnie kojarzy się z wiecznie wijącą się kolejką oczekujących na stolik, dlatego dla randkowiczów rada lepiej postarać się wcześniej o rezerwację stolika. Tango w wykonaniu kelnerów uginających się pod ciężarem tac z piętrzącymi się piramidami talerzy uwijających się jak pracowite pszczółki w ulu napawa podziwem i szacunkiem dla ludu pracującego. Urokliwa muzyka, design oddający klimat gospody z Witawy. Szwejk w poszczególne dni oferuje smakowite promocje. Ręczę, że nawet najwybredniejszy smakosz znajdzie tutaj coś dla siebie. Oczywiście godne polecenia są również trunki - zwłaszcza piwo serwowane tak jak w Czechach.
Plac Konstytucji 1  



 Po takiej uczcie zalecam spacer. Nigdy nie wiadomo co można spotkać na swojej drodze. Mijając Koszykową i ziejące ruiny po hali natrafiłam na poniższego cudaka komunikacyjnego. Kreatywność Politechniki nie dziwi.




Zbawiciel

Zbawiciel

Onegdaj przechadzając się w bliskich memu sercu okolicach napotkałam na swej drodze misia. Ku mojemu zaskoczeniu misio po kilku dniach zniknął z lokalnego krajobrazu. Dowiedziałam się później, że misio typ wędrowniś w iście tajemniczy sposób pojawia się na mieście, a potem w równie tajemniczych okolicznościach znika.
Jak widać z misiami tak już bywa. Raz tu, raz tam.
To był impuls do otwarcia cyklu >place warszawskie i ich sekrety<
Moim numero uno jest oczywiście PLAC ZBAWICIELA.
Bodajże nie z powodu hipserskich lokali rosnących jak grzyby po deszczu, ale mojego miejsca pracy:-)
Każdy szanujący się warszawiak zna plac nie tylko z nazwy czy filmu. Homo ludens bywa w okolicy na śniadanie tudzież leniwy lunch, drażniąc pracującą część społeczeństwa.
Dla mnie plac to wspomnienie z dzieciństwa. Kto jeszcze pamięta czasy PLANET MUSIC mieszczącego się na rogu, gdzie obecnie jest sklep z dobrą żywnością, a wcześniej mieściła się kuchnia wietnamska? Sklep muzyczny odwiedzało się nie tylko w celach konsumencko- kolekcjonerskich, możliwość odsłuchiwania nowości, szperanie w płytach CV lub naleśnikach stanowiło zajęcie w sam raz na wagary. Główną atrakcją planety było wyczekiwanie czasem godzinami w ciągnących się w nieskończoność kolejkach po autografy przebywających w stolicy gwiazd.  Nadal mam plakaty pamiętające tamte zamierzchłe czasy, aż w oku kręci się łezka :-)
Zaiste rzucającym się w oczy elementem, bez którego nie wyobrażamy już sobie Zbawiciela, jest instalacja kwiatowa uformowana w TĘCZĘ, która od samego początku wzbudzała kontrowersje. Warszawiak to człek temperamentny. Jeden jegomość w akcie uniesienia podpalił cieszącą oko tęczę. Ta jednak niczym Marsylianka nie poddała się i nadal trwa na polu walki, dumna i półnaga.
Poniższe zdjęcia ukazują heroiczną bohaterkę w pełnej klasie, jak również wersję po przejściach.

W następnych odsłonach zabiorę was do kilku knajp :-)






 







Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger