Królik wyskoczył z kapelusza z kluchą od ucha do ucha i gołym hot-dogiem pod pachą

Królik wyskoczył z kapelusza z kluchą od ucha do ucha i gołym hot-dogiem pod pachą



Czasem przy wyborze miejsca do jedzenia kobieta kieruje się najbardziej irracjonalnym przesłaniem na jakie może wpaść tylko kobieta, a jak do tego jest blondynką, to już w ogóle nikt nie nadąży (a może jednak) za logiką tego wyboru.
Klucha okazała się małym lokalikiem prowadzonym przez sympatycznie dwie dziewczyny, ale to nie ratuje sprawy. Zjadłam, a i owszem ciepły posiłek, a w dobie nadmiaru konsumpcyjnych dobroci, miła obsługa czy szyld nie wystarczą, żeby klient wrócił, a w najgorszym przypadku knajpa utrzymała się dłużej niż przysłowiowy ruski rok. No nie polecam, chyba, że kogoś przypili jak mnie. Chociaż gnałam tam z ciekawości.



Za to wyprawa do krainy królika, co to wyskoczył z króliczej nory, czyli KRÓLIKARNIA, był jak najbardziej dobrym wyborem, chociaż napastujące ciszę spacerowiczów tudzież leżakujących degustujących ciasto i lemoniadę, helikopterów nie napawa szczęściem, ale nakręca dyskusję o lotnictwie, ratownictwie i tym podobnym, jakby nie było lepszych tematów.




Na razie nikomu nie udało się zdetronizować królowej lemoniad - nadal króluje lemoniadowa cesarzowa rodem z dzielnicy Wisły. Ale jeśli chodzi o rodzinne obiady to wiadomo tylko KrowaRzywa może nakarmić takie wygłodniałe stado jak moje, więc w tej materii nic się nie zmienia. Jakaś jestem stała w uczuciach ostatnimi czasy, a może się starzeję i już nie chcę ani szukać, tylko wybieram sprawdzone miejsca, bo tam i bezpieczniej i pewniej :-)





Przełamałam się i spróbowałam warzywexa i jakoś do mnie nie przemawia. Najlepszy jest jaglanex :-D



To jest hit miesiąca GOŁY HOT-DOG
a dla kontrastu miss Sajgon, która eksploruje nowe tereny warszawskie.




Kreatywna skrzynka na listy



Z ręką na sercu przyznaję się, jestem towarem unikatowym na skalę warszawską, bo tutaj się urodziłam, ale moja ignorancja czasami sięga zenitu, kiedy ni z tego ni z owego widzę takie o to budynki i stoję jak slup soli i zastanawiam się, ale jak to? ale skąd? i dlaczego ja wcześniej nie wiedziałam? A no może dlatego, że nie szlajam się jak włóczykij po tych rejonach. Moje oczęta ujrzały budynek Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego im. Moniuszki założonego w 1871 roku mieszczącego się przy Morskim Oku 2.




Po zamieszczeniu tej części wpisu powinnam zakończyć swoją karierę blogerki :-)


Zwieńczeniem dnia było zawitanie ok. 23, jeśli mnie pamięć nie myli, a w moim wieku mogę mieć luki w pamięci, w lokalu, który powinnam omijać szerokim łukiem, ale przecież nie dowierzałam, że kiedykolwiek powstanie w mojej okolicy. Kiedy wielkie M zawisło nade mną zaniemówiłam.  Od czasu swojej pierwszej wizyty w restauracji M minęły wieki, ale takich momentów człowiek nie wypiera z pamięci, pielęgnuje je. Z ręką na sercu kto nie pamięta gigantycznych kolejek przy Marszałkowskiej kiedy otworzyli przed nami złote wrota zapowiadające powiew zachodu. Stało się grzecznie i czekało aż zasmakuje się amerykańskiego snu poprzez wgryzienie się w soczystego burgera, którego smak jest tak niepowtarzalny i odtwarzany w każdym zakątku świata. Sezam zniknął, a M nadal się panoszy i nawet zawitało do mych drzwi.


Przeobrażenie M jest niesamowite - serwują to samo pyszne świństwo po które człowiek chętnie sięga, a jednak masz wrażenie jakbyś zawitał w wypasionym designerskim lokalu, gdzie nie dość, że zjesz, to możesz na deser i kawę wstąpić, a w salce obok na rowerku spalić zjedzone kalorie. Od ostatniej wizyty zdążyłam odwiedzić nową lokalizację M na dworcu centralnym kosztując nowych lodowo-kawowych cudaków gaszących pragnienie i zamrażających.








A na deser naleśniki - nie gdzie indziej na Bemowie. Tam to ja w ogóle prawie nie bywam. Ale jeśli ktoś będzie przypadkiem przejazdem, a przy okazji zgłodnieje to polecam NASZ NALEŚNIK :-) nie co te krakowskie dla anorektyczek :-) to jest solidna porcja dla takich wygłodniałych naleśnikożerców jak ja :-D




Karol na frytki

Karol na frytki

Uchylę rąbek tajemnicy z własnego życia, a co... Co poniektórzy stanowią przedmiot narodowej zawiści z powodu zawodowych przywilejów, a do tej grupy się właśnie zaliczam, więc wyciskam z tego co moje ile się da. Niech sobie gadają i tak niedoceniana jest nasza profesja, a niesłusznie, bo to od nas przyszłość narodu w dużej mierze zależy.
Ale nie o tym miało być. Korzystając z tego, co się człowiekowi należy, nie umiałam się odnaleźć z nadmiarem dobra, które mnie spotkało. Wpadłam w pętelkę i kręciłam się w kółeczko zamartwiając, że przecież to jest stanowczo za mało, nie wystarczy na tyle rzeczy. A z presją jest tak, że jak już się pojawi to wierci dziurę w brzuchu do momentu aż zwątpimy albo doprowadzimy się do stanu w którym przypominamy cień człowieka, czego należałoby unikać. Dla własnego dobra wymierzyłam sobie siarczysty policzek, głowa odskoczyła do tyłu odbiła się rykoszetem od murku i oprzytomniała, że można spokojnie sobie wszystko zaplanować i nie dać się zwariować. Jak człowiek pójdzie po rozum do głowy to od razu inaczej chodzi. Do ludzi się uśmiecha, pogodny jest.... i takie tam. Oczywiście jak już wiele razy wspominałam i nadal będę powtarzać jestem uzależniona od wyjazdów na Śląsk i to już będzie stały punkt odniesienia mojego życia, może kiedyś tam się przeniosę i zweryfikuję swoją miłość do tego miasta co mi serce kiedyś skradło. Jak już wróciłam to postanowiłam ambitnie podejść do sprawy, żeby nie było. W ramach poszerzania swojej wiedzy wyszukałam odpowiednio wcześnie Fundację Archeologii Fotografii, o której istnieniu nie miałam zielonego pojęcia, ale ponoć w życiu nie ma przypadków, więc napisałam do nich. Ku swojemu zaskoczeniu odpisali, że bardzo chętnie i tak przez dwa tygodnie poznawałam tajniki archiwizacji zdjęć. To jedyna taka instytucja, nagrodzona przez Ministerstwo Kultury. Siedziba fundacji ukryta przed wścibskim okiem przechodniów ma za sąsiadów "U fryzjerów" i Teklę.



A kiedy człowiek zrobi coś dobrego to idzie świętować. Czasem po domowemu zapełniając półmisek ulubionymi czekoladowymi lodami uzupełnionymi malinami i borówkami i wcina aż uszy się trzęsą :-) małe, a cieszy. A jak może to idzie na miasto i tutaj same niespodzianki. Kusząca wystawa Manufaktury czekolady rodem z Krakowa tym razem skusiła. Bywam przekorna - zamówiłam czekoladę na gorąco, żeby poddać ich surowemu testowi. Sama nie wiem. Niby było dobre, ale... jak to kumpela powiada "D. nie urywa", więc zapewniam, że nie więcej tam moja noga nie postanie, a naleśnik to jakaś kpina. Miniaturowa wersja. Tylko prezentacja ratuje całe danie, ale przecież tym się człowiek nie naje. Żenada i tyle. Czasami lokali nie można oceniać po wyglądzie, bo się przejedzie :-)
Najmilszym zaskoczeniem tygodnia było odkrycie chińskiego urokliwego zakątka w zakamarkach królewskiego parku.


A przechadzając się ostatnio dostrzegam ładne auta, coś wisi w powietrzu...



Chociaż ten okaz zasługuje na szczególne zainteresowanie nie tylko ze względu na gabaryty, ale gadżety. Fantazja, czy przegięcie właściciela?


A dlaczego Karol na frytki dowiecie się następnym razem :-P

historyjka pewnego balonika

historyjka pewnego balonika

Życie towarzyskie warszawki przeniosło się nad Wisłę, jednak on jak to na rasowego osobnika przystało wybrał mniej uczęszczane z pozoru miejsce. Przechadzał się leniwie po Krakowskim Przedmieściu Traktatem Królewskim bacznie obserwując otaczającą go przestrzeń. Jak to w życiu bywa zaliczał raz górki, raz dołki. Nie wiedział, że jego pojawienie się w tym miejscu odmieni dzień kilku osób. 
Spostrzegły, że zbliża się do nich z lekką nieśmiałością. Nie mogły minąć go obojętnie. Uśmiechy nie opuszczały je od kiedy był z nimi. Wzbudzał żywe zainteresowanie nielicznych przechodniów, każdy witał go z uśmiechem. Strudzeni włóczykijostwem udaliśmy się na degustację babies w Samych Kraftach. Rozbawił do śmiechu przeuroczą barmankę wyławiając się znienacka zza lady, kiedy opowiadała nam o lokalnych specjałach rodem z małych browarów. Zaprzyjaźnił się z panem co to potrzebował wody do baniaka, pewnie chłodnica nawaliła, lub coś w tym stylu, ale przecież nie o to chodzi tylko o nawiązanie nowych znajomości. Bawił turystów równie spragnionych jak my.
Na fali entuzjazmu udaliśmy się w odwiedziny do Syrenki, żeby upamiętnić nasze spotkanie. Zmieniając trochę trasę powrotną wpadliśmy na pomysł obdarowania biednego, ale nader przystojnego żołnierza na warcie naszym przyjacielem, ale jak się okazało, jego przeznaczeniem było znalezienie innego towarzystwa.
Mijając grupę przeuroczych ludzi zauważyliśmy tęskne spojrzenie zacnej pani. Nie mogąc postąpić inaczej podarowałyśmy jej naszego kumpla. Pani rozpromieniała. Oddalając się słyszałyśmy jak razem śpiewali, przy akompaniamencie Chopina.


Mała rzecz, a cieszy. Balonik, który samotnie przemierzał Krakowskie Przedmieście udał się z nami na wieczorny spacer, był na potańcówce u Zygmunta i pił z nami Siostrę Bożenkę, a na końcu uszczęśliwił kolejnych ludzi :-)
Jeśli robisz coś dobrego to wraca do ciebie. Rozglądajcie się uważnie, nigdy nie wiecie kiedy na swojej drodze spotkacie swojego balonika ;-)
prasówka wakacyjna vol.1

prasówka wakacyjna vol.1






Czasem człowiek jest głupi i zapląta się w jakąś pętlę, co to żyć mu nie daje. Sytuacja wydaje się beznadziejna, ale przecież zawsze jest jakieś wyjście awaryjne... moim jest Wrocław. Za każdym razem odkrywam coś nowego. Nie byłabym sobą gdybym nie udała się do POLISH LODY - nawet kolejki mnie nie odstraszają. Odkryłam najlepsze bajgle, które konsumowałam na Placu Społecznym przed koncertem Pauli & Karola, którzy skradli mi serce i zdobyli wierną fankę, co to jest gotowa po Polsce jeździć, żeby ich znowu posłuchać ;-)
Pierwszy raz skusiłam się na burgera z FOOD Tracka i gdybym była konsekwentna to pewnie byłby to ostatni raz, ale przecież nie poddam się po pierwszym... co to wylądował w koszu, więc tych z placu z iglicą nie polecam.
Pokochałam kuchnię kubańską i dzięki urzekającej właścicielce już żałowałam, że muszę wracać do stolicy zamiast w poniedziałek pojawić się na zajęciach z salsy :-( za to gazpacho, chili con carne oraz ciasto bananowe z 3 Maja uśmierzyło mój smutek, a dodatkowo zaspokoiło głoda po wspinaczce na Ślężę :-)





Żeby nie było, że stolicy nie chwalę... tylko tutaj mogę natrafić na włochate pomarańcze :-)
zapiekanki co to wchodzisz do lokalu i cię odrzuca, ale warto się przełamać :-P
małe czerwone, co są stworzone z myślą o mnie :-D
najlepsze piwo w mieście nadal podają w Kuflach :-)



Doceniając uroki swojej "dzielnicy" podwarszawskiej udałam się na artystyczne zajęcia z sutaszu - jak na pierwszy raz jestem mega z siebie dumna :-)

Zielono mi na mosteczku z Różycem pod rączkę iść

Zielono mi na mosteczku z Różycem pod rączkę iść


Niby człowiek ma już wakacje, ale nadal jest w pędzie i tylko się zastanawia kiedy nie wyrobi na zakręcie i będzie miał czołowe z ducha winnym drzewem. W związku z tym, że ostatnio staję się mistrzynią przeglądów idę dalej tym tropem.
Świętowania nigdy dosyć, jak już człowiek zacznie to nie może skończyć.
Zaczynamy.
Odsłona pierwsza - standardowy już dla mnie duet - JAMNICZEK prowadzony przez Franciszkę z obowiązkowym przytupem przy barze w Kapslach&Kuflach na degustacji czegoś mocniejszego i obowiązkowo ciemnego.


Skoro zaczyna mi wchodzić w krew wychwytywanie jakiś galerii, gdzie mogę podpatrzeć rodzącą się sztukę - ostatnio wypatrzyłam Brodziaka na Konstytucji w towarzystwie Igora Morskiego. Przy kotlecie można podziwiać dzieła, co ci dopiero sztuka.


Lubię miejsca, które kryją się gdzieś zza rogiem tak jak kolejna indyjska restauracja skrywająca się w cieniu urokliwej rotundy. Lunch w takim wydaniu to dla mnie rozkosz... chociaż niestety wychodzi po raz kolejny jaka to delikatna sztuka ze mnie... za pikantne, ale i tak luuubię.




Ale mega rzeczą w tym tygodniu jest kolejne zwiedzanie, a raczej odkrywanie Pragi. Tym razem słynny bazar, który urzekł mnie wielkością bazylii i nie tylko, ale o tym innym razem.



To dla tych ignorantów co to nie mieli ZTP w szkole - wróciłam do pięknej sztuki szydełkowania, co to ratuje życie człowiekowi w poczekalni, gdzie spędza co najmniej trzy godziny wysłuchując pieniącej się na służbę zdrowia chmary starszych pań. Chociaż pan, któremu zebrało się na wspomnienia jak to sobie na ww. zajęciach włożył szydełko między zęby było bezcenne. Mała rzecz, a sprawia, że ludzie stają się bardziej komunikatywni, chociaż nie polecam komuś nieśmiałemu, bo wystawi się na dodatkowe kontakty, których mógłby chcieć uniknąć, a tak zwraca swoją uwagę współtowarzyszy, a mnie samej czas szybciej biegnie jak nie w kolejce to w autobusie.











A na deser coś czego szukałam, a mnie zaskoczyło. Czasem dobrze jest wybrać inną drogę, może nas coś miłego spotkać.
Mozaika jest prezentem od tureckich "sąsiadów" :-) piękna sprawa, cieszy oko i można się rozmarzyć o pięknych wakacjach.
Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger