Eurotrip na szlaku


Przez chwilę czułam się jak bohaterka reklamy banku z lwem. Tylko zamiast znajomych i rodziny sama sobie powtarzałam, że to SZALEŃSTWO. A teraz uważam, że to była najlepsza rzecz jaką zrobiłam. Przez dwa tygodnie przejechałam osiem krajów i osiadłam w zakątku w którym chciałabym dokonać swego żywota. 
Jadąc masz wrażenie, że zwiedzasz głównie toalety, stacje paliw, a atrakcje turystyczne jakoś rozmywają się w tym natłoku wrażeń. 
Poszukiwałam jedzenia, które będzie wizytówką danego miejsca, ale czasami kończyło się na Macu, gotowaniu lub pałaszowaniu czegoś bezpiecznego. Może po kolei. 

Amsterdam - miasto, które lekko mnie przytłoczyło ilością ludzi na metrze kwadratowym. Koło pomnika prostytutek znajduje się mały lokal, gdzie pan podaje frytki i burgery. Lokal jak każdy inny, ale człowiek, który tam pracuje sprawia, że przypominasz sobie, że nawet sprzedając frytki (zresztą boskie) można wkładać w to całe serce, a ja mogłabym tak stać przy tym okienku godzinami podziwiając pana przy pracy, bo czujesz się jak zaczarowana. 


 Holandia słynie z produkcji serów - odkrywając asortyment jednego ze sklepów można dostać oczopląsu. Zwłaszcza jak widzi się sery o smaku lawendy czy trufli.




Madryt - miasto, które będzie mi się kojarzyć z kolejką do PRADO oraz 50 stopniami w cieniu. Zwiedzanie w takich warunkach jest ciekawym doświadczeniem... Ale muszę przyznać natrafiliśmy na fantastyczną knajpkę prowadzoną przez uroczych ludzi, którzy za wszelką cenę nawet na migi próbowali się z nami porozumieć. Na stół trafiła musaka oraz zestaw składający się z trzech dań - przystawki w postaci sałatki, paelli oraz deseru, który pobudza każde zmysły. 




A wieczorem przy integracji było rozkoszowanie się sangrią w wydaniu mocno owocowym, która niestety została zdetronizowana przez jej wydanie portugalskie białe od którego mogę powiedzieć, że się uzależniłam. 


Lagos - miejsce, które skradło mi serce, za którym tęsknię zwłaszcza po powrocie do polskiego lata. 
Pierwsze jedzenie okazało się dla mnie niezłym wyzwaniem. Za namową poszłam w coś co mnie lekko rozczarowało i rozłożyło na łopatki. Na szczęście z odsieczą przybył wybawca (prawie na białym koniu). Gigantyczny pieróg ze środkiem, co to mnie rozwalił. Posiłek pod tytułem "chcę o tobie zapomnieć". 




A to jest piwo spożywane nie gdzie indziej jak w mieście miłości, które oczarowało mnie swą nutą. Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze kiedyś go spróbować. 


Był jeszcze burger bez bułki, co go nie pozwolono obfotografować, a który sprawił, że wrócił mi apetyt i zaczęłam namiętnie pałaszować mięso. Nieziemsko dobre mięso w sosie pieczarkowym z zacną porcją frytek. Do tego ciemny super bock, a wieczór zakończony spacerem wzdłuż mariny z sangrią. Było bosko. A teraz chodzą za mną burgery w sosie pieczarkowym i będę podejmować próby rekonstrukcji  w domowych warunkach, więc czyste szaleństwo. 


Tego się po sobie nie spodziewałam. Zwłaszcza na wyjeździe. Perspektywa spożywania wspólnie przygotowanego posiłku przy takim widoku raduje serce. Nawet jak ma się obawy czy wymyślony na poczekaniu przepis wypali i nie będzie wtopy podczas obiadu...


Imperia de Mar - przyszła kolej na lokalne smakołyki. Przyznaję się pokonał mnie garnek. Nie byłam w stanie zjeść na raz całej zawartości, więc skończyło się przedłużeniem przyjemności o kolację, co też ma swoje dobre strony. Z obsługą bywa różnie w wielu miejscach, czego przyczyna wyjaśniła się później, ale jestem w stanie wybaczyć im wszystko za sprawą serwowanego jedzenia.


 Jedną z zabawniejszych anegdot na mieście była opowieść o mrożonej kawie. Dla nas coś normalnego kawa, kostki lodu, lody do smaku... opcji jest wiele. Jednak do głowy nam by nie przyszło, że dla Portugalczyków okaże się to wyzwaniem (wręczono nam oddzielnie kawę, mleko, bez kostek lodu). Jednak w THE GARDEN stał się cud i kawa mrożona była w powszechnie dostępnej formie. Za to jedzenie... mhm... można by opowiadać o nim godzinami... a poetom zabrakłoby słów na opisanie doznań... 




 Barcelona - tego miasta nie da się zwiedzić od tak na raz. Przed powrotem do Polski obiecałam sobie, że skosztuję paellę. Byłoby wielkim przewinieniem z mojej strony być w tamtych stronach i nie spróbować sławnej potrawy. Ku mojej rozpaczy poszliśmy do lokalu odwiedzanego w głównej mierze przez lokalsów, ale moja wersja obowiązkowo z owocami morza okazała się przesolona, prawie nie do zjedzenia. Mając do porównania poprzednie potrawy byłam nieźle zniesmaczona, nie wspominając o porównaniu cen z jakością jedzenia. Barcelona dała mi nieźle w kość na zakończenie wyjazdu. Ale i tak nie zatrze wspomnień jedzenia, które było uzupełnieniem pięknego wypoczynku. 


1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Smakowicie. Kiedy opowiesz mi na zywo?
U.

Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger