całe życie pod górkę


Nie wiem, co tak wszystkich pociąga w życiu artysty... może wstawanie w samo południe i jedzenia obiadu na śniadanie na lekkim rauszu ;-) W głowie szumi, ale przecież nie będzie się biedaczka głodzić. Zionęła potem cebulą, ale i tak ją lubię, bo o mnie nie zapomniała i zabrała na spotkanie z chłopakami. 






Ludzki organizm zaskakuje na każdym kroku. Balując do 4.00 rano wstali, ogarnęli się i jeszcze im w głowach wycieczki po okolicach, kiedy Kaśka z rodziną spędza czas w BWA Galerii. Wiatr we włosach i hektolitry oranżady musującej z promilami. Mają zdrowie. 

Zamarzyła im się HIPISÓWKA - a tu życie pstryczek w nos dało. Zamknięte na cztery spusty, obeszli się smakiem. Ślinka cieknie na samą myśl o tym chlebie prawdziwym na zakwasie, chociaż im w głowie tylko nalewki i absynt ;-) ziołowe świństwo. Ale jak się uprą to nie ma siły. Jadą dalej. 


Obok kolejki wąskotorowej znaleźli otwarte stoisko, ale życie potrafi z człowieka zakpić po całości. Nie ma. Może jutro szef przywiezie - poinformowała ich sympatyczna sprzedawczyni. - Ale my jutro wyjeżdżamy - miny w podkówkę i smuteczek na twarzach, aż serce się ściska jak się na nich patrzy. - Można zamówić przez internet. - Eureka XXI wiek, chce się krzyknąć, ale jakoś nie wypada patrząc na te utrapione mordeczki. Absynt przez internety przyjdzie do domu. Ale żeby nie było, że nadrobili drogi to kupili po nalewce oraz syropie na różnej maści dolegliwości, bo w tym wieku to już kości strzykają tam i ówdzie. 



Chłopaki to jednak fajne są - zabrali Martuchę nad Solinkę. Ognisko rozpalili z takim widokiem, że aż miło się w serduchu robi. Kiełbaski usmażyli, popluskali się w wodzie, spod oka patrzyli na siebie kto pierwszy się skąpie caluśki, ale jej nie dali spaść, kiedy się wspinała. Śmiali się do rozpuku. Aż miło na nich patrzeć jak tacy szczęśliwi. 






Brzuchy napełnione. Nie w głowie im rozstawać się, więc pojechali dalej. Marta jeszcze tutaj nie była, więc tym bardziej trzeba jak najdalej, żeby jak najwięcej zobaczyła. 
Wywieźli ją nad Solinę i linię brzegową zwiedzali urzeczeni wolną chwilą, ciszą, swoim towarzystwem. Mało im czasem do szczęścia potrzeba. Oby o tym nie zapominali. 



Jak już zaczęło się ściemniać wracaliśmy po Kaśkę. Na ostatnią wieczerzę wybrali Karczmę Jadło Karpacką, gdzie serwowali lokalne przysmaki. Warte odnotowania - pierwsza restauracja podająca dania kuchni łemkowskiej i bojków. Andrzej rozpływał się nad wątróbką, Marcin z Kaśką nad kaszanką, a Marta nad gulaszem z dzika. Pierwszy raz siedzieli w zadumie, bo mieli pełne buzie. Wcinali aż uszy im się trzęsły, a Andrzej po raz pierwszy od niepamiętnych czasów zjadł zieleniznę. Godne uznania i odnotowania.  

Było im mało... oj było. A jaki jest najlepszy sposób na skończenie wieczoru, jeśli chodzi o tą czwórkę? Wyprawa na cmentarz i odwiedzenie grobu ostatniej takiej rodziny. 

Czasami na nich patrzę i zachodzę w głowę czy wszyscy są tacy jak oni? 
Nie, oni jednak są wyjątkowi, ale pomysły to mają. 





Będąc w Sanoku Marta nie mogła wykorzystać ostatniego dnia inaczej. Obowiązkowe punkty dla każdego szanującego się turysty - Zamek oraz Skansen. Sami zobaczcie jaka szczęśliwa. Pogoda dopisała, ile się napatrzyła na dzieła tam zebrane, tyle jej. Chłonęła zwłaszcza zbiory prac Beksińskiego. Możliwość zobaczenia na żywo ulubionego obrazu bezcenna. Podziwianie z bliska kunsztu i precyzji autora zapiera jej dech. Pryszcze dostała, ale jest szczęśliwa jak nigdy na tych schodach z magnesem na lodówkę. 






















        Takie widoki z murów obronnych zamku w Sanoku można podziwiać ;-) imponująco zapierające dech... ;-) 


W drodze do Skansenu serce zabiło jej szybciej, ale na szczęście tylko na chwilę. Za to możliwość obejrzenia rekonstrukcji miasta oraz wsi Bojów, Łemków - pewnie by tam się zaszyła na dobre, gdyby nie czas powrotu. Toż ta dziewczyna ma w sobie jakieś zamiłowanie do folkloru, dawnych czasów... jakby duszę miała starszą niż jest sama. A cerkwie ożywiają ją przy pierwszym styku z drewnem. 





Cały Sanok pokonuje się pod górkę, gdzie człowiek nie pójdzie to ma pod górkę. 




Przed powrotem do stolicy, który okazał się bardzo długim powrotem... Marta udała się na spotkanie z Szwejkiem. Ostatnio, gdzie nie pojedzie, notorycznie sprawdza mrożone kawy. Tym razem też nie mogła sobie odmówić.  Porcja ją pokonała... ostało się kilka frytek... ale warto było. 




Dziewczyna ma artystyczne zacięcie - musicie jej wybaczyć. To efekty czekania na bus... nie ma to jak nuda w sanockiej przestrzeni.



A to sprawca całego zamieszania na blogu oraz naczelny kurator wystawy Katarzyny Kowalskiej Odczuwanie przestrzeni w Sanoku - Zona. 


Karczma Jadło Karpackie ul. Rynek 12
Obowiązkowy przystanek, jeśli chodzi o Sanok - bez dwóch zdań.

obiad na śniadanie był spożywany również na rynku obok Karczmy dwa lokale dalej ;-) 

U Szwejka ul. 3-go Maja 15
Zaznaczę, że dzień wcześniej nie było jak zjeść, ponieważ było tak dużo ludzie, że na jedzenie trzeba było czekać godzinę, ale następnego dnia była Marta sama, więc poszło jak po maśle.

Brak komentarzy:

Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger