Maróz, ale lipa


Chciałoby się powiedzieć, ale lipa, że musiałam przyjechać do Maróz, bo tak początkowo było, ale jak się tylko znalazłam na miejscu blisko natury to jakoś mi przeszło. 

Warsztaty z Panią Małgorzatą, cóż mogę powiedzieć - lepiej późno niż wcale. Warsztaty były kilkugodzinne, a ja nie odczułam w ogóle upływu czasu i chciałam więcej, mimo skondensowanej ilości przekazywanej i przyjmowanej wiedzy. Sama przyjemność uczestniczyć w takich zajęciach przedstawiających wiedzę w pigułce wraz z praktycznymi narzędziami do pracy. Jako stary wyjadacz, jeśli chodzi o seminaria, warsztaty i konferencje, bywam bardzo surowym i szczerym odbiorcą. Dodam, że wielokrotnie stałam po drugiej stronie, więc wiem, że nie jest to łatwa sztuka. Dla przykładu z ostatniego kongresu dla specjalistów wyszłam, bo myślałam, że nie wyrobię, jak ktoś zalewa mnie suchą teorią i pitoleniem po próżnicy. Szanujmy swój czas i siebie.
Z ręką na sercu przyznaję, że w warsztaty z Panią Małgorzatą wchodzę w ciemno ;-) 

 
    Ostatnio chciałam zaplanować jakiś dłuższy wypad, ale nie zawsze mamy to, co byśmy chcieli, więc trochę ten Maróz spadł mi z nieba, dając namiastkę okazji do wyrwania się z miasta. Oczywiście jak tylko poczuję zew natury uaktywnia się u mnie włóczykijostwo. Pierwsze, co zrobiłam po zameldowaniu, była rundka nad jezioro. W przerwie obiadowej uwinęłam się na tyle sprawnie z posiłkiem, chociaż nie było to łatwe i pognałam zwiedzać okolice, póki jeszcze widno. 

Przy kolacji śmialiśmy się, że jesteśmy w idealnym miejscu wprost stworzonym do kryminalnej powieści. Obstawialiśmy kogo zabraknie na śniadaniu, jakie kto ma powiązania z resztą, kto mógłby być potencjalnym mordercą. Kryminały to moja bajka, ale nawet egipskie ciemności lasów okalających ośrodek nie były w stanie odwieść mnie od pomysłu spaceru. Standardowo zrobiłam ok. 10 km.
W miłym towarzystwie, zabezpieczając się na wypadek napotkania mordercy czającego się w zaroślach.  







   Niby taka szczęśliwa, ale... wieczorem słuchałam Nicka C. który w tym samym czasie miał koncert w stolicy... prawie jakbym tam była.... prawie... 



Dobrze, a teraz o tym, co najbardziej lubię. To będzie istna wisienka. Nie zawsze się zdarza, żeby na takich wyjazdach jedzenie było aż takich lotów, jak to z którym przyszło nam się zmierzyć. Prawie jak u babci na obiedzie - trzydaniowe posiłki z bogatą ofertą kolacji oraz śniadania. Nie chcesz się przejeść, ale jednak coś tam podskubujesz ze słodkości, bo tak pięknie na ciebie patrzą i kuszą. Nadmienię, że kuchnia na wieść o wegetariańskim posiłku stanęła na wysokości zadania i podała na równi ciekawe dania.  
Ja dałam się namówić, słusznie zresztą, jak się później okazało, na spróbowanie zupy grzybowej. Mam jawny afront do tej potrawy od wczesnych lat dzieciństwa. Do takiego stopnia, że sam zapach przyprawiał mnie o mdłości, teraz tylko kręci w nosie. Temat grzybów w moim życiu wiekami był tematem tabu. A tu proszę zupę po wyłowieniu grzybów zjadłam i przeżyłam. Istna rewolucja kuchenna ;-) 



    Maróz Syrenka :-D 


Brak komentarzy:

Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger